Wracałam z najbliższego lasu do obozu. Sama. Po zachodzie słońca. Jedynym plusem sytuacji było to, że miałam na prawym ramieniu pęczek martwych, upolowanych przeze mnie wiewiórek, a pod baseballówką jedyną butelkę czystej wody, nieskażonej przez te paskudne zimne ciała, którą, jeśli szczęście by mi dopisało, mogłabym zachować dla siebie. Mój model wiatrówki który miałam w kieszeni mógł dodać otuchy każdemu początkującemu z miasta. Ale nie mi. Mi nic już nie dodaje otuchy. Przeżyłam zbyt dużo ataków, aby się czegoś bać. Choć mam dopiero 15 lat znam zasadę która aktualnie obowiązuje wszystkich - zginę teraz, albo jutro.
Po godzinie drogi przez autostradę skręciłam w polną drogę. Już z daleka słyszałam krzyki Josha, ponaglającego do pracy, tych, którzy nie mieli takiego szczęścia i nie zasnęli przed Nocną Furią Josha. Kim jest Josh? Cóż... Joshem A. Spearsem - weteranem wojennym, Joshem Spearsem - najbardziej wkurzającym sąsiadem w stanie Georgia, no i oczywiście Joshem - pierwszym wypierdkiem pierwszego pustynnego kojota jaki chodził po globie. Ubzdurał sobie, że będzie rządził w obozie. Podeszłam do obozu najbliżej jak tylko mogłam i rzuciłam wiewiórki na krzesło wędkarskie. Skierowałam swoje kroki do jedynego miejsca na ziemi w którym mogłam robić wszystko, co tylko chciałam.
Za płaską ścianą skalną znajdował się stary składzik amunicji, którego, o dziwo, nikt oprócz mnie, Veronici i Angelici nie odkrył. Zapukałam trzy razy, tak, jak ustalałyśmy. Usłyszałam cichy szmer przy drzwiach. To był nasz następny sygnał.
- Maya... - powiedziałam prawie niedosłyszalnie.
Zamek w drzwiach szczęknął pozwalając otworzyć drzwi. Wślizgęłam się do pomieszczenia jak wąż, zamykając szybko zamek.
- Maya Alex Rope... - usłyszałam znajomy głos przyjaciółki. - Czy ty zawsze musisz wracać tak późno, cholera jasna? - rozpoznałam znajomy zwrot, którym już od kilku lat witano mnie w Bazie.
Uśmiechała się do mnie szelmowsko Angela Silverfly. Zielonooka piękność obdarzona lekko kręconymi włosami koloru dojrzewająca pszenica.
- Nic nie poradzę. Taka już jestem, Angelico Anastasio Silverfly... - odgarnęłam brązowe włosy sprzed moich równie brązowych oczu.
- Nic nie poradzę. Taka już jestem, Angelico Anastasio Silverfly... - odgarnęłam brązowe włosy sprzed moich równie brązowych oczu.
Angela przewróciła oczami, tak jak miała w zwyczaju, gdy próbuję jakoś wytłumaczyć moje bezsensowne narażanie karku. Odłożyłam wiatrówkę na stolik i rzuciłam plecak obok mojego śpiwora. Wyjęłam butelkę zza baseballówki.
- Patrzcie co tu mam. To o wiele lepsze niż ta brudna woda Josha...
Veronika popatrzyła się na mnie zza okularów swoimi niebiesko-brązowymi oczami (z tego co kiedyś słyszałam, to się nazywa heterochronia). Kilka lekko kręconych, czarnych pasm włosów z karmelowymi końcówkami opadło jej na twarz, ale nie zauważyła tego. Była zbyt zdziwiona i podekscytowana. Dawno nie widziała pełnej i nienaruszonej przez trupy butelki.
- Patrzcie co tu mam. To o wiele lepsze niż ta brudna woda Josha...
Veronika popatrzyła się na mnie zza okularów swoimi niebiesko-brązowymi oczami (z tego co kiedyś słyszałam, to się nazywa heterochronia). Kilka lekko kręconych, czarnych pasm włosów z karmelowymi końcówkami opadło jej na twarz, ale nie zauważyła tego. Była zbyt zdziwiona i podekscytowana. Dawno nie widziała pełnej i nienaruszonej przez trupy butelki.
- Kobieto! Skąd to wytrzasnęłaś?!
- Niezłe, co? Musiałam po to pójść do miasta. Zabiłam piętnaście. Siekierą. Tylko siekierą. Żadnej straconej kuli.
- Ha... To jeszcze nic. Skasowałam dziesięciu kijem baseballowym... Tylko że ja musiałam oddać mrożone mięso Joshowi...
- Niezłe, co? Musiałam po to pójść do miasta. Zabiłam piętnaście. Siekierą. Tylko siekierą. Żadnej straconej kuli.
- Ha... To jeszcze nic. Skasowałam dziesięciu kijem baseballowym... Tylko że ja musiałam oddać mrożone mięso Joshowi...
Pociągnęłam łyk wody i rzuciłam Angelice. Ona z kolei oddała butelkę Veronice. Zimna, czysta woda przepłynęła przez moje gardło. W końcu upragniona ulga... Nie piłyśmy już od doby. Przez Josha.
Angelica nie uczestniczy w takich rozmowach. Nigdy nie zabiła. Nie lubi widoku zgniłych ciał i odpadającej od twarzy tkanki. Angi jest od wymyślania planów, załatwiania miejsc, robienia interesów. Ja i Vera jesteśmy od... ''brudnej roboty''. Angelica jest po prostu naszą prywatną liderką.
Żadna z nas nie miała tutaj rodziny. Rodzice Angelici, podobnie jak moi rozstali się jeszcze przed rozpoczęciem plagi. Wszystkie miałyśmy dziesięć lat gdy śmierć zaczęła być chorobą zakaźną. Dziadkowie Angelici z którymi żyła zginęli trzeciego dnia walki. Obóz Josha ją przygarnął.
Rodzice Veroniki znaleźli obóz przypadkiem - chcieli dotrzeć do Atlanty. Zginęli prawdopodobnie przez Josha - myślał, że są pogryzieni. Żaden z dorosłych nie przyznał tego Veronice.
Ja byłam poza domem, z ciocią. Byliśmy jednymi z pierwszych w grupie Josha (wtedy nie była jeszcze grupą Josha). Pierwsza dostałam bron do ręki. Josh myślał, że zostanę jego ulubienicą, ale sprzeciwiłam mu się, gdy chciał abym zabiła żywego. Ja jedyna z naszej grupy mogę myśleć, że ktoś z rodziny mi jeszcze został (ciocia zabita przez Josha). Ale nie myślę. Nie mogę sobie na to pozwolić.
Mamy tylko siebie. Jesteśmy dla siebie jak rodzina. Zabijemy każdego, kto zbliży się do jednej z nas. Nie zabiję dla Josha. Nie dla kogoś z obozu. Nie dla przypadkowej osoby. Dla Angelici i Veroniki. Tylko dla nich.
Powiem tylko tyle: ku...piiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiip! Ja nie mogę!
OdpowiedzUsuńZaczęłam chichrać z podniecenia usłyszałam swoje imię.....
OdpowiedzUsuńJejku! Ale to jest super ^_^ Nie spodziewałam się tego po Walking Dead, bo nie jestem aż tak wielką fanką, ale twoje opowiadanie jest bombowe! Już sam prolog każe mi czytać więcej i więcej i więcej...
OdpowiedzUsuńO matko! *,* zakochałam się!!! Dlaczego wcześniej nie zaczęłam tego czytać?? Ale to jest MEGA!
OdpowiedzUsuń