1/03/2016

Wpis N°19 - Plan Logginsa

Rozdział dedykowany przyjaźni - rzeczy jak najbardziej pierwotnej i niezrozumiałej, pysznej i niszczącej; powstały dzięki kłótni - rzeczy jak najbardziej pierwotnej i niezrozumiałej, obrzydliwej i tworzącej.

-------------------------------------------------------------------


- Mowiłyście, że zabieracie nas do bazy Buntowników - zapytałam, gdy tuż za Annie i Allie wspinałam się po drabinie na jeden z, właściwie niższych budynków Atlanty. Nasza piątka, na chwilę przeniesiona z rezydencji na Autumn Street, wdrapywała się jedno za drugim. Angelica musiała mieć radochę, gdy patrzyła na mój wyginający się tyłek.

- I... Bieramy... - nie słyszałam dobrze Annie drącej się osiem metrów nade mną, na samej górze. - Przejdzie... Urą... Bezpieczniej...

- CO MÓWISZ?! - tym razem darłam się ja.

- ...URĄ! - odpowiedź Annie.

- NIE WIDZĘ RURY!

- GÓRĄ! BO BEZPIECZNIEJ, SIEROTO MAŁA! - dopiero dzięki odpowiedzi Allie dotarł do mnie sens słów Annie.

Bez wielkiego trudu wdrapałam się na dach. Miałam na sobie tylko jeansową, trochę za dużą kurtkę, jednak nie czułam zimna nowego, wczesnozimowego poranka. Słońce w połowie ukrywające się za lasem było czerwone, tak jak część nieba.
Annie i Allie określały bezpieczną dla nas trasę przez dach Atlanty. Angelica obserwowała przy nich gasnące gwiazdy. Veronica i Jack polowali razem na dzikie koty. Lub Knife'a, na ich szczęście Zoey ganiała za gołębiami.

- Niezły widok - powiedział Patrick po tym, jak w magiczny sposób znalazł się tuż za mną.

- Niezły... - powiedziałam równie bezceremonialnie, co on.

Po chwili ciszy doszłam do wniosku, że nie poszedł za mną na drugi koniec dachu tylko po to, żeby pooglądać wschód.

- Dlaczego taka jesteś?

- Jaka?

- Udajesz. Dlaczego udajesz? - spojrzałam na jego twarz, która nie wyrażała na prawdę niczego.

- O co ci chodzi... - słusznie warknęłam na Patricka.

- Jesteś delikatna i wrażliwa. A grasz szorstką. Dlaczego... Chcę po prostu wiedzieć...

- Lakers, nie rozumiem.

Przez chwilę kajał się w absolutnej ciszy.

- Przepraszam. Nie chciałem cię w żaden sposób urazić. - chyba po raz pierwszy byłam w stosunku do niego taka szorstka i po raz pierwszy użyłam jego nazwiska jak obelgi. - Ostatni raz widziałem taki wschód, gdy byłem z rodzicami nad jeziorem. Mieszkaliśmy w małym domku i każdego wieczora byliśmy atakowani przez gromady komarów. Miałem obsesję na punkcie Arctic Monkeys i Adama Lamberta. Dziecinne. Ile ja mogłem mieć wtedy lat? Siedem..?

Przyzwyczaiłam się do tego, że różni ludzie mówią do mnie równe niezrozumiałe słowa.

- Co to?

- Co?

- Te Arktyczne Małpy?

- To zespół - spojrzał na mnie. - Zespół muzyczny. - schował ręce do kieszeni, najwyraźniej poddając się. - Nie mów że...

Wzięłam jeden, głęboki jak studnia oddech.

- Nie, Lakers, nie wiem co to zespół muzyczny.

Patrzył na mnie z troską i łagodną nutą współczucia.

- Kilku ludzi gra razem. Muzyka. Za Chiny Ludowe nie uwierzę, że nie wiesz co to muzyka.

Uśmiechnęłam się tak, jak robi to Maya Rope.

- Nie... - doprowadziłam go na urwisko racjonalnego myślenia. - Nie mów mi, że...

- Co to Chiny Ludowe?

- Nie ważne... - oboje uśmiechaliśmy się jak starzy przyjaciele. Ja szczerze i beztrosko, on tajemniczo, jednak przyjaźnie.

Zaczął grzebać w kieszeni kurtki. Wyciągnął dwa długie, białe, połączone kable i małe, niebieskie pudełko z ekranikiem jak w komputerze.

- Mp3 - odpowiedział na niezadane pytanie. Zaczepił mi końcówki o moje uszy. - Zaufaj.

Czyta mi w myślach.
Przesuwał palcem po ekranie, patrząc raz na Mp3, raz na mnie.

- To jedyna rzecz, jaką zachowałem. Najwięcej wspomnień.

Wzdrygnęłam się, gdy z kabli do moich uszu dotarły dziwne dźwięki. Nie słyszałam nigdy czegoś tak dziwnego.

- Adam Lambert - słabo słyszałam Patricka. - Żałuj, że nie widzisz teraz swojej twarzy.

Ktoś zaczął śpiewać. Albo raczej rezygnować tekst.

She's off to party with the diamond dogs
From the wrong side of the tracks.

- Chodźcie, moi mali, Buntowniczy adepci! Droga gotowa! - wykrzyknęła Allie. Nie słyszałam jej perfekcyjnie przez muzykę, zdjęłam kable z uszy.

- Słuchaj, jeśli chcesz - Patrick objął moje dłonie, w których spoczywał szarlatański sprzęt grający.

Nie ufałam nowym rzeczom. Ale ufałam Patrickowi.

Her window's open anytime she's home
But now it's locked up at last.

Podeszliśmy do krawędzi budynku. Odległość z dachu na którym staliśmy na najbliższy dach nie była wielka, jednakże perspektywa potknięcia się i upadku była zatrważająca. Jack i Vera nie mieli żadnych oporów, Angelica już pokonała strach, o Allie, Annie i Zoey nie muszę wspominać.

- To jak bieganie dla zabawy ze skokiem na końcu. Taka dziecięca zabawa - powiedział  szybko Lakers.

- Nigdy nie biegałam dla zabawy.

Teraz w jego spojrzeniu było tylko współczucie. Ale trwało to tylko dwie sekundy.
Nogi pędziły coraz szybciej i szybciej. Aż w końcu odepchnęły mnie od podłoża i poczułam, że moje ciało odfruwa.

Lucy!
Run away, Run away-ay-ay-ay...


°•○●○•°


- Więc go zabiliście. Tak czy nie? - w Bazie Buntowników Loggins strzelał do nas pytaniami.

- Tak, zabiliśmy Josha - odpowiedział Patrick, aktualnie porządnie zirytowany.

- Wszyscy razem?!

- Tak! - powiedziałam. - To znaczy nie! Ja...

- To znaczy NIE - powiedział Patrick. - Ja go zepchnąłem.

- A po jakiego chuja?

- Atakował nas... - powiedziałam.

Wyglądaliśmy jak dzieciaki stojące w równym rządku, otrzymujące reprymęde od mamusi. Kapitan Loggins masował intensywnie swoje skronie.

- Ktoś was widział. I zapamiętał jak wyglądacie. Od dzisiaj zero kontaktu z policją - upadł na fotel przed komputerem. - Najlepiej byłoby was wysłać do innego miasta...

Jedna myśl uderzyła mnie w głowę.
Tomas miał stały kontakt z policją. Pamiętam, jak niedawno przylazł do hangaru z całą bandą policjantów, w sprawie "skradzionej broni".
Angelica wyglądała, jakby wstąpił w nią duch. Przytuliłabym ją, gdybym mogła wyrwać się z szeregu. Ale Loggins zmienił się w  krwiożerczą bestię.

- Nie mówiłem tego jeszcze nikomu - oparł brodę o knykcie. - Będziemy mieli... nowy oddział. J.O.N., czyli Jednostka Ochraniająca Niewinnych. Prawdziwa pomoc dla ludzi. Dla czwórek, trójek i źle osądzonych piątek, dla ludzi spoza Atlanty.

Pokój wypełniła nadzieja. Rodzącą się wiara w lepsze jutro. Nikt z nas nie zdawał sobie sprawy z tego, co rozpoczynamy.

- Będziemy was szkolić - wskazał palcem na każdego z nas. - Całą waszą ósemkę. Nawet Zoey, oczywiście ćwiczenia będą inne. Będziecie pierwszym, eksperymentalnym oddziałem Jon-u. Wyślemy was do N...

Logginsowi przerwały dźwięki wydawane przez komputer. Skrzypienie, grzechotanie, piszczenie. Na ekranie pojawiały się komunikaty.
Annie krzątała się, naciskała kombinacje guzików. Nie rozumiem, jak ona potrafi czytać z tej maszyny.

- Kapitanie...

- Flamebolt?

- Atlanta... wysyła niedługo samolot do Nowego Jorku.

- Kiedy?

- ... Kilka dni. Sami nie wiedzą.

- Nic specjalnego. Coś jeszcze?

Annie nie odpowiadała przez kilka bardzo długich sekund.

- To będzie ostatni samolot pasażerski, jaki wyśle Atlanta.

Wirus Kilku Sekund Nieodpowiadania przeszedł na Logginsa.

- Startuje z Jacksonville, tak jak zwykle?

- Tak...

Nikt z nas nawet się nie domyślał, nad czym dumał Loggins.
Kapitan rozsiadł się wygodniej w fotelu.

- Wtedy opuścicie Atlantę. Pięć dni przed wylotem wyruszycie pieszo do Jacksonville i załapiecie się na samolot. Uciekniecie z Atlanty. Będziemy was szkolić w Nowym Jorku.