5/04/2015

Wpis N°11 - Baza

Znowu nocowałam w domu Patricka.
 Obudziło nas głośnie pukanie, a raczej walenie drewnianym taranem w drzwi. Ktoś wpadł do domu jak burza. Wstaliśmy szybko z piętrowego łóżka. Żałowałam, że nie wzięłam ze sobą wczoraj do Patricka nawet bluzy, aby przyjąć petenta bardziej schludnie. Na środku pokoju stał, a jakże, Josh A. Spearse. Czyżby nagle zachciało mu się odwiedzić starych znajomych?
Gapił się na nas, jakbyśmy właśnie stali przed nim nadzy, a Patrick trzymałby swoją Męskość w mojej Kobiecości.
Tylko debilne epitety oddają w pełni istotę mojego życia.

- To ja cię, Rope, wychowywałem jak własną córkę, broń ci do ręki dałem, a ty mi takie numery odwalasz? Śpisz sobie w jednym pokoju z tym obrzydliwym Lakersem?! A ten jeszcze bez koszulki... Ja już wiem co wy tam niby robicie. Nie mówiąc już o... - przerwał i wlepił wzrok w lewą nogę Patricka na której znajdowała się blizna. Nic by się nie stało, gdyby lewa nogawka nie podwinęłaby się niefortunnie. - Czy mam rozumieć, że do swojego łóżka przyjmujesz kogoś, z UGRYZIENIEM? SZMATA! 

Wyciągnął pistolet. Na szczęście na podłodze obok drzwi leżała szklana butelka, która dzięki Patrickowi wylądowała na głowie Josha. Tyran padł na podłogę, czemu towarzyszyło głuche plaśnięcie w przedpokoju.
Patrick zaciągnął nieprzytomnego Josha za dom.
Wstrząśnięci usiadłyśmy na kanapie. 

- Dlaczego ten przydupas raczył nas odwiedzić?

- Cóż... jakby ci to powiedzieć. Josh ma... manię prześladowczą. Prawie całe nasze życie znęcał się nade mną, Veronicą i Angelicą. Teraz po prostu sobie o nas przypomniał i chciał się na kimś wyżyć. Niestety, zobaczył twoją bliznę na nodze. Masz przewalone. Josh nie odpuszcza. Nie do ci spokoju. Będzie chciał cię załatwić.

Patrick odetchnął głęboko.

- Wiesz już czym jest ta blizna na lewej nodze?

- Nie rozrasta się, nie boli, nie ropieje... prawdopodobnie to genetyczne. - oparł głowę o zagłówek kanapy. - Teraz czas, abym tobie zadał pytanie...

Oparłam głowę o zagłówek jak Patrick i skierowałam głowę w jego stronę.

- Po czym masz tą bliznę na lewym policzku?

Odgarnęłam kosmyk kręconych włosów z twarzy i wlepiłam wzrok w przestrzeń. Prawdopodobnie w okolice sufitu.
Chyba nadszedł czas, żeby opowiedzieć Lakersowi co nas pięknego spotkało.

- Każda z nas miała... ciekawą biografię. - zmarszczył brwi zaciekawiony. - Gdy byłyśmy małe, w obozie nie natrafiłyśmy na pokojowo do nas nastawione osoby. Angelica, oprócz tego, że została porwana z domu Silverfly'ów, była bita. Potwornie bita. Nie zostały jej blizny na skórze. Zostały na sercu. Od tego czasu nienawidzi przemocy. Dlatego nie bierze do ręki broni. - przegryzłam wargę. - Veronica nie była bita. Veronica została zgwałcona. Brutalnie. Nie może mieć już dzieci. Na szczęście nie popadła w depresję, poradziła sobie inaczej. Jest troszkę zboczona, ale do tego można przywyknąć. - zamknęłam oczy. Zbliżałam się do końca mojego wykładu. - Ja zostałam zgwałcona. Ale mogę mieć dzieci. Niestety, miałam pechowy rok i trafiłam na sadystów. Zrobili mi między innymi tą bliznę. - przejechałam palcem wzdłuż białej blizny biegnącej od lewego kącika nosa w stronę ucha. - To wszystko...

- A co stało się z tobą?

- ... Słucham?

- Każda z was zmieniła się wewnątrz. Jak zmieniłaś się ty?

- Ja... Mszczę się. Mszczę się na ludziach, którzy dopuszczają się takich rzeczy. Dlatego jestem z Verą i Angi tak blisko. Chcę, tak każda z nas, osłaniać naszych bliskich. Gdybym spotkała gwałciciela lub sadystę, nie zastanawiałabym się co robić. Nie bałabym się strzelić do takiego człowieka...

Poczułam pieczenie pod powiekami. Czułam, jak łzy powoli napływają.
Zdjęłam głowę z zagłówka i zaczęłam szybko trzeć oczy i trząść głową.

- Hej... HEJ... - Patrick złapał moją głowę. - Co się stało?

- To łzy. Przysiągłam, że nigdy nie będę się mazać. Płacz to oznaka słabości.

Patrick ujął moją twarz w swoje ciepłe dłonie. Gdyby nie zgiął palców, mógłby objąć całą moją twarz, zaczynając od podbródka, kończąc opuszkami w moich włosach. 
Jak można mieć tak duże dłonie?

- Płacz nie jest oznaką słabości. To naturalna rzecz. Nie musisz się z tym kryć. To, co zrobili tobie ci ludzie jest straszne, potworne, dlatego tym bardziej możesz płakać. - oswobodził moją twarz. - Dla wszystkich wydajesz się być bardzo twarda, odważna, gotowa na wszystko. Nie wątpię w to. Ale wewnątrz jesteś bardzo delikatna. Jak mały kwiatek z ładygą zielna i skórką bez kutykuli, którego może zerwać najsłabszy wiatr, ponieważ jego korzenie w systemie palowym mają za słabe włośniki. - uśmiechnął się. - Zrozumiałaś coś?

- A wiesz, że tak. Swego czasu miałam w rękach książkę od biologii.

- Zaskakujesz mnie.

Z kuchni wyszły nagle dwie pozostałe lokatorki tego domu. Nie wyglądały jak ostoje spokoju. Raczej jak dwa epicentra huraganów.

- Jak tam u was, laski? Coś się sta... - zaczęłam rozluźniającą gadkę.

- Mówię ci po raz ostatni... - krzyknęła Angelica, nie zwracając uwagi na nas. - Nie możesz wychodzić sama na miasto! Ten cały J może cię śledzić! 

- Ufam mu! - odpowiedziała Veronica. - I nie mógł mnie śledzić! Sam nie wszedłby do miasta! 

- Veronica, ufasz mordercy i porywaczowi. Zrozum to. 

- Wierz mi, skończyłby z tym, gdyby mógł. Ale... on nie może... 

- Pewnie bo mu się spodobało... Sadysta.

Wzdrygnęłam się na dźwięk tego słowa. 

- NIE! ZROZUM! J NIENAWIDZI PRZEŚLADOWAĆ LUDZI! 

- A TY NIE MOŻESZ WYCHODZIĆ SAMA Z DOMU! 

- WYJDĘ!

- A wiesz co? Wyjdź sobie. Mam to gdzieś... To ty decydujesz, kto przerżnie cię na ulicy. Ja mogę tylko po tobie płakać. - An skierowała się do drzwi. 

- Gdzie idziesz? - zapytała V. 

- Zaraz podjedzie po mnie Tomas. Powiedział, że chciałby mnie zabrać do Silverfly'ów. A potem może spędzimy trochę czasu sami... 

- Grrr... - Veronica pokręciła się trochę w przedpokoju. Chwilę później wyszła przez okno naszego mieszkania na drugim piętrze. Na szczęście, za oknem była drabinka. 

- Czasem mamy takie kłótnie w zespole. - powiedziałam do Patricka. - Jutro się pogodzą... 
Usłyszeliśmy pukanie do drzwi.              

W progu stanęły Annie w białej bluzie i Allie w czarnej. Trzeba przyznać, że choć nie były w żaden sposób spokrewnione, pasowały do siebie jak dwie krople wody i doskonale się uzupełniały. 

- Annie? I Allie? Co was sprowadza? 

- Chyba mieliśmy dzisiaj za dużo niespodziewanych gości. - szepnął do mnie żartobliwie Patrick.

- Przyszliśmy do was ponieważ; a) chcieliśmy sprawdzić co u was, - powiedziała Annie - i b) zabrać was do Bazy Buntowników.

- To, że żyjecie już wiemy. - powiedziała Allie. - Mamy nadzieję, że przyszliśmy po was w dobrym momencie.

- Właściwie, tak... - powiedziałam. - Ale... co to Baza Buntowników? Kilka nastolatków w piwnicy obmyśla jak napaść na Atlantę?

Obie zaśmiały się cicho.

- Właściwie... tak. Tylko troszkę większym polotem. - powiedziała Annie.

°•○●○•°

Skierowaliśmy się do małego pagórka w lesie.
Allie błądziła ręką w mchu. Pociągnęła nagle za zielony sznurek przywiązany do, jak się przekonaliśmy kilka nanosekund później, drewnianych drzwiczek obrośniętych mchem. Annie weszła pierwsza, Te-Dwie-Sieroty za nią, na końcu Allie. Gdy zamknęła drzwi, ogarnęła nas ciemność. Czułam, że schodzimy po kamiennych schodkach. Nasze kroki odbijały się echem po ścianach dziwnego przejścia.
Annie wymacała drzwi. Wypukała miękką stroną pięści linię rytmiczną do ''My Fair Lady''.
Weszliśmy do wielkiego, dziwnego pomieszczenia, którego podłoga i ściany była mozaiką płaskich kamieni, sufit był podpierany przez bale drewna. Przy ścianach stały wielkie, jednakże prowizoryczne regały obładowane prawdopodobnie wszystkim. Od płodów w słoikach, przez włączone lampki po żarcie. Dostrzegłam kilka przejść i korytarzy. Odwróciłam się i zobaczyłam, że drzwi przez które przed chwilą przecisnęła się Allie były od tej strony wzmocnione metalową powłoką. Zostały zaryglowane pniem podobnym do tych, które podtrzymują sufit i stanęło obok niego dwóch strażników. Wszędzie chodzili Buntownicy z bronią.
Jednak dopiero gdy zobaczyłam, co zajmuje przestrzeń całej ściany i jej okolic, kilka metrów przed nami, dostałam policzek od dnia dzisiejszego. Przed nami zobaczyłam wielki monitor, coś około telewizora, zajmujący prawie całą ścianę. Przed nim leżało metalowe biurko. Długie, z dużą ilością guziczków i literek. Na około ustawiono dziwne metalowe skrzynki z guziczkami i lampeczkami. Wyglądało to jak małe robotyczne miasteczko.

- Więc... witamy was w Bazie Buntowników. - powiedziała Allie.

- Co... to u kulawego tukana jest? - zapytałam z podziwem w głosie.

- To komputer. - odpowiedziała Annie. - Mechaniczne urządzenia, przystosowane do komunikowania i sterowania innymi urządzeniami. Jest największym skarbem Buntowników z Atlanty. Aby nikt z miasta o nim nie wiedział, potrzebujemy stałego dostępu do prądu, który kradniemy z Atlanty. Komputer może na chwilę paść, ale nie system ukrywający. Tuż po włączeniu wszystko zawiesza się na kilka sekund. To wystarczy, żeby Atlanta nas namierzyła. I po nas. - Annie zwróciła uwagę na kilku napakowanych, dorosłych kolesi dźwigających cztery czarne skrzynki. - Ostrożnie z tymi bateriami! A1, A6 i Alfa są wyładowane. Zaraz wam pomogę...

- Jeszcze mi powiedz, że umiesz to obsługiwać! - powiedziałam.

Uśmiechnęła się szelmowsko.

- Czy umiem? Jestem jedyną osobą spoza Atlanty która potrafi to dotknąć tak, żeby się nie rozpadło. Jestem cholernie mądra. Wolałam się bawić twardymi dyskami, podczas gdy inne jeszcze się śliniły. Kojarzysz moje drugie imię, przezwisko?

- Hmm... Synthia, prawda?

- Tak. To nazwa pierwszego systemu kodującego, który złamałam. Inni nie dawali rady. - założyła okulary do komputera i po kolei podchodziła do poszczególnych metalowych skrzynek.

Wystarczyło, że nacisnęła kilka guzików w dobrej kombinacji, żeby coś zabrzęczało, skrzypnęło, zabłysnęło i działało. Annie była magikiem. 
Podeszła do biurka, przy którym siedziała ładna, ruda azjatka, wpatrująca się w monitor.

- Dzięki, Lucy. Zmieniam cię. Atlantczycy bez zmian?

- Bez zmian, pani Flamebolt.

- Och... wystarczy Annie albo Synthia...

- Maya, Patrick... - zwróciła się do nas Allie. - poznajcie Kapitana Logginsa. Dowódca Buntowników w tym sektorze.

Podaliśmy ręce wysokiemu, czarnoskóremu mężczyźnie.

- Rope, Lakers, o ile mnie pamięć nie myli. Jesteście pewni, że chcecie uczestniczyć w naszej Akcji?

- Tak, panie Loggins. - Odpowiedział Patrick. - Jeśli chodzi tylko o robienie tłumu i strzelanie na ślepo, tak.

- Dobrze... Możemy was więc odznaczyć. - wyjął z kieszeni dwa białe kapsle od butelek z doczepionymi agrafkami. Dopiero teraz zauważyłam, że wszyscy Buntownicy tutaj chodzą z nimi doczepionymi do koszulek.

- Sprytne, prawda? - rozpoznałam znajomy głos. - Kapsle można dostać wszędzie i nie rzucają się w oczy Atlantczykom. Dobry znak rozpoznawczy. 

Przede mną stała Zoey i jej kot Knife. Kilka metrów dalej zobaczyłam J. Nie da się nie rozpoznać tego chudego chłopaczka.

- Zoey, co tu robisz?

- Jesteśmy Buntownikami, tak jak wy. - wskazała na swój kapsel, na czarnej bluzie. 

- J też?!

- Tak. Ale nie rozmawiajmy z nim dzisiaj. Ci-Inni-Buntownicy dali mu w kość... Nawet Knife trzyma się od niego z dala. - pogłaskała czarnego kota. - Macie jeszcze jakieś pytania?

- Spać mi się chce... I jestem głodny... - powiedział Patrick.

Zoey zachichotała.

- On tak zawsze?

- Czasami... - odpowiedziałam.

- Chodźcie... Będę was eskortować pod mur. 

3 komentarze:

  1. Boskie! Tylko czemu takie krótkie? Choć może mi się tylko takie wydawać jak się wciągnęłam...

    OdpowiedzUsuń
  2. O bosz.....ta kłótnia Vera i Angie, boska. Inny świat, pisz częściej!

    OdpowiedzUsuń