5/10/2015

Wpis N°12 - Rodzice


Wstaliśmy, ubraliśmy się, zjedliśmy śniadanie, jak co dzień od przyjazdu do Atlanty. Zaskoczenie czekało nas, gdy Angelica otworzyła drzwi.
Zobaczyliśmy parę dorosłych. Facet był niski, gruby, miał długie ciemne włosy związane w kucyk. Kobieta była wysoka, miała czarne włosy do łopatek z karmelowymi końcówkami, tak jak Veronica.

- Jest tu może... Victo... - powiedział facet.

- Veronica. - poprawiła kobieta.

- Tak... Veronica Raven.

- Proszę chwilę poczekać... - powiedziała Angelica. - Vera! Delegaci do ciebie!

Veronica przeszła przez przedpokój. Zatrzymała się nagle i wlepiła swoje heteronomiczne oczy w parę.

- Czego...?

- Witaj, Veroniczko... - powiedział facet.

Para wepchała się do środka, nie zwracając uwagi na Angelę.

- Tak długo tęskniliśmy... cały czas na was czekaliśmy... - powiedziała kobieta.

- To znaczy szukaliśmy.

- Tak, non stop. Bez wytchnienia.

- Prawie straciliśmy nadzieję.

- Ale ciągle szukaliśmy. - kobieta podeszła do Veronici. - Nie zmieniłaś się. Choć nie pamiętam jak wyglądałaś, gdy byłaś mała.

Oboje usiedli na kanapie.
Veronica obserwowała ich z tyłu wzrokiem zabójcy, który mówił "Jak te permanentne, debilne, głupie lachociągi co spadły z kołyski mamusi śmią mnie dotykać!", tylko z przekleństwami i zakrwawionym nożem w dłoni.

- Chwilę... proszę o wytłumaczenie. - przerwał Patrick. - Kim jesteście? Dlaczego przyszliście do naszego domu?

- Jak to... Przyszliśmy, aby odwiedzić i zabrać Veronicę. - powiedziała kobieta.

- Jesteśmy jej rodzicami.

W tym momencie Veronica złapała lampkę leżąca na stoliku i ugodziła obojga w głowy. Para padła na kanapę jak szmaciane lalki.
Vera wyglądała jak dzikie zwierze, które złapało bezbronny obiad. Miała obłęd w oczach, szał w sercu. Zdjęła swoje okulary.
Bez nich wyglądała... ładnie. Więcej niż ładnie, czy znośnie. Veronica bez okularów była piękna. Jej heterochronia była jeszcze bardziej widoczna.
Podeszła spokojnie do nieprzytomnych i oparła się o oparcie tak, aby mieli ograniczoną zdolność ruchową, gdy się obudzą.

- Moi biedni rodzice... - powiedziała spokojnie, jakby nic się przed chwilą nie stało. - Szukaliście mnie całe życie... Traciliście nadzieję... Śmieszne. A wiecie kiedy ja straciłam nadzieję? Kiedy mnie KURWA PORZUCILIŚCIE! - ochłonęła i wróciła do spokojnego tonu. - Gdybyście sobie nie poszli, nie zgwałcono by mnie... Nie pobito... I może moich przyjaciółek też nie, prawda? Kurewska prawda. I co ja mam moi biedni z wami zrobić?

To było niemożliwe.
Rodzice Veronici nie żyli. Ja i Angelica widziałyśmy, jak Josh ich zestrzelił. I teraz nagle do naszego domu przychodzą trupy? Kim u diabła są ci ludzie?

Przez okno przyszedł do nas J. Jego osoba była wcieleniem nędzy i rozpaczy. Sine worki pod krystalicznie niebieskimi oczami miał wzbogacone czerwonymi od płaczu białkami. We wgłębieniach kości policzkowych mogłam zobaczyć kilka spływających łez. Przez białą koszulkę, szczególnie z tyłu przebijała się krew.
Nigdy nie widziałam czegoś bardziej smutnego.
Veronica na chwilę porzuciła swoje drastyczne myśli. J ściągnął ją na ziemię. Co więcej, wzbudził w niej litość i chęć pomocy.
A to nie udało się jeszcze nikomu.

- J! Co się stało?

- Dajcie mi tu zamieszkać.

- CO. - ja, Patrick i Angelica utworzyliśmy mały chórek.

- DO OPIEKUŃCZEGO. - powiedział Patrick.

- PRZYWÓDCY. - powiedziała Angela.

- ATKORA. - zakończyłam.

Dotarł do nas sens tej zbitki słów. A raczej jego brak.

- J, o co chodzi? Powiedz prawdę. - powiedziała Veronica.

- Biorę udział w tej misji... W tej, co Maya i Patrick.

Veronica i Angelica popatrzyły się na nas, jakbyśmy urwali się z wariatkowa.

- Później... - powiedziała szybko Angie.

- Pracuję dla Buntowników, którzy chcą zmienić coś w Atlancie. Niestety, przygarnęli mnie ci, którzy mają wszystko gdzieś. Nazywam ich Egoistami. Chyba zauważyli, że kręcę z innymi. Wczoraj w nocy mnie torturowali. Mocniej i dłużej niż zwykle. Wystarczyło zwiać w odpowiednim momencie tak, żeby nie zauważyli.

Ogarnął długie, czarne pasma włosów spływające mu na czoło.
Rękaw jego długiej bluzy trochę się pociągnął. Zobaczyłam siniaki. Gdy J spostrzegł się, gdzie patrzymy, poprawił bluzę.
Spróbował się przeciągnąć i ściągnąć łopatki. Skrzywił się z bólu, jęknął i upadł na podłogę. 

- J! - Veronica kucnęła obok niego. - Zdejmij bluzę!

- Przestań... nic mi nie jest... Zagoi się, jak zwykle...- J starał się odepchnąć Veronicę.

- ZDEJMIJ TO.

J po chwili namysłu ściągnął bluzę.
Miał wiele siniaków na rękach, blizn po podpaleniach. Wyglądały, jakby ktoś bardzo oszczędnie dysponował skórą J - długie blizny zrobione prawdopodobnie rozgrzanym dłutem leżały bardzo blisko siebie, zmierzały ku nadgarstkom. Przez bladą skórę przebijały się żebra.
Chyba mi się przewidziało, ale miałam wrażenie, jakby Veronica naprawdę bardzo żałowała J.

- Odwróć się. Muszę zobaczyć twoje plecy.

Tym razem nie protestował. Wiedział, że nie mógł zrobić nic innego.
Na całej szerokości jego pleców znajdowała się świeżo wyryta, ociekająca krwią gruba litera "J".

- Wiele razy przecinali zarośnięte miejsca i odrywali strupy. Nigdy się chyba nie zrośnie...
- Przepraszam, nie mogę na to patrzeć... - Angelica zakryła ręką oczy.

Patrick przeklnął i zjeżył się.
Zaczęłam mrugać nerwowo. Jak bardzo zryty trzeba mieć mózg, aby robić coś takiego?

- Angelica, podasz mi bandaż, utleniacz i czystą szmatkę? - Veronica zachowała idealny spokój.

Angela wykonała polecenie Very. Czarnowłosa zamoczyła szmatkę w utleniaczu.

- Muszę ci to przeczyścić. Nie ruszaj się. Będzie bolało...

J zadrżał przed wizją cierpienia.

- Nikomu tego nigdy nie pokazywałem, wiesz?... Złap mnie za rękę. 

Veronika ścisnęła drżącą dłoń J.

Gdy do rany przyłożyła szmatkę, chłopak zwinął się w konwulsjach. Vera przegryzła wargę.

- To może trochę potrwać...

°•○●○•°

Veronica i J odetchnęli głęboko, gdy Vera obwiązała tors okaleczonego bandażem, gdy siedzieli po turecku na podłodze. Chłopak uznał, że jest to najlepsza pozycja do wykonywania większości codziennych czynności. Miał sporo wspólnego z Veronicą.
J odwrócił się i obdarzył Verę promiennym uśmiechem dziecka. Nie był już zdolną do wszystkiego bestią, którą widzieliśmy w lesie.
- Dziękuję, mała. Chciałbym ci się jakoś odwdzięczyć. - spuścił głowę podczas intensywnego myślenia.

- Nie ma sprawy, J. - Veronica zachichotała. - Swoją drogą, J to bardzo ciekawe imię.

- To nie imię. To przezwisko, które nadali mi Egoiści, żeby móc mnie jakoś wołać. - jego mina wyraźnie zdradzała, że J wpadł na jakiś pomysł. - Nazwiesz mnie!

- S-s-słucham?

- Jeśli będę przez ciebie nazwany, to będę tak jakby twój, prawda? A ja chcę być twój!

Veronica zaśmiała się dziko. Zaczęła jednak myśleć, więc ten pomysł nie wydawał się być dla niej taki zły.

- J... J... To ładna litera, twoje imię będzie na "J"... - nie zastanawiała się długo. - Jack! To imię zawsze tak mi się podobało!

- Dobrze, Jack. - chłopakowi spodobało się jego nowe imię. Na obandażowane ciało nałożył swoją szarą bluzę. - Własność Veronici, Jack... yyy... Jak masz na nazwisko?

- Raven. Veronica Annie Raven.

- Jack Raven, własność Veronici Raven.

- Chcesz przejąć po mnie nazwisko? Tak robią kobiety. I to jak się żenią.

- Trudno. Lubię twoje nazwisko. Wracając do poprzedniego pytania... Mogę tu zamieszkać? Koc i podłoga to na moje standardy luksus. Nie zajmuję dużo miejsca, zwijam się w kulkę.

- Ty się jeszcze pytasz? Nie pozwolę ci już iść do tamtych Buntowników, za mur. Zostajesz. - Veronica dokonała wyboru nie licząc się z zdaniem innych. Gdyby "inni" wyraziliby sprzeciw, Veronica spałaby przytulona do Jacka w śmietniku. Na pewno.

Mężczyzna, który podał się za ojca Veronici lekko się poruszył, przypominając o swoim istnieniu.

- Sądzicie, że to dobry moment na wyznanie jej prawdy? - szepnęłam do Angelici i Patricka.

- Nie wiem, czy kiedykolwiek natrafimy na lepszy... - Angelica przegryzła wargę. - Vera? Musimy ci... coś powiedzieć.

- To nie mogą być twoi rodzice. - powiedziałam.

- Twoi rodzice zostali zabici przez Josha. - powiedział Patrick.

- Ja i Maya widziałyśmy to. - powiedziała Angela.

Veronica złapała się za ręce, jakby miała bombę w brzuchu, która powinna za chwilę wybuchnąć. Jej nogi zaczęły drżeć, oddech stał się nierówny.

- Mówicie że... zostali zabici przez Josha. Wy nigdy mnie nie okłamałyście... - spojrzała na nas brązowo-niebieskimi oczami, w których kryły się jeziora łez. - Ale to nie może być prawda. Oni mnie... ZOSTAWILI!

Z kieszeni bluzy Jacka wyciągnęła nóż. Zaczęła biec na swoje ofiary jak dzikie zwierze, łakome krwi.
Jack zatrzymał wściekłą Veronicę, zabrał nóż, przygwoździł do ściany.
Przyjaciółka jeszcze chwilę szarpała się z Jackiem. W końcu spuściła głowę, jakby poddała się łowcy. Jej ciałem zawładnęła grawitacja i ramiona Buntownika. Powoli osunęła się na podłogę, aż do momentu, gdy z wyciągniętymi nogami opierała się o zimną, białą ścianę.
Jack uniósł jej podbródek. Po policzku Veronici, z niebieskiego oka popłynęło kilka łez.

- Lepiej? - zapytał.

Powoli wtłoczyła powietrze do płuc i zamknęła na chwilę oczy.

- Lepiej.

Jack pomógł jej wstać z podłogi.

- To prawda, tak? Nie... nie zostawili mnie. Widzieliście, jak ich zabija. - ja i Angelica pokiwałyśmy głowami. - Nie powiedziałyście mi, ponieważ chciałyście uniknąć mojej... złości.

- To mało powiedziane. - sprostowała Angelica.

- Skąd wiedziałaś, że mam nóż w kieszeni? - zapytał Jack Veronicę.

- A) zawsze go masz, jak gdzieś idziesz; b) widziałam trzonek, jak zdejmowałeś bluzę. - Veronica odetchnęła i zamyśliła się.

- Skoro to nie są twoi rodzice, to kim właściwie są? - zapytała Angelica.

- I co od nas chcą. - powiedział Patrick.

- Wiedzą, że Veronica nie ma rodziców. - powiedziałam. - Ktoś musiał ich przysłać.

- Niczego się nie dowiemy, zanim ich nie zapytamy. Jack, podaj mi swój nóż. Lubię go... - Jack podał jej narzędzie pracy. - Spokojnie, spróbuję się nie zagalopować. - dodała, gdy zobaczyła nasze niepewne spojrzenia.

- Maya, Patrick, wy jesteście silni. Przytrzymajcie ich. Zamknę drzwi i okna, jakby się wam wyrwali. - dowodziła Angelica. - Jack, pomożesz Verze, jak będzie czegoś potrzebowała.

Ja od tyłu przygwoździłam do kanapy kobietę, Patrick faceta. Veronica obudziła ich mocnymi uderzeniami w policzek.

- Dobra, szmaciarze. Albo mi ładnie jak na spowiedzi powiecie czego naprawdę od nas chcecie, albo w obrót pójdą noże i pięści.

- Veronica! Przestań się wygłupiać! - krzyczał przestraszony facet.

- Nie poznajesz nas?! To MY! Twoi RODZICE! - mówiła kobieta.

- Akurat... Gdzie mam największą bliznę?

Jej rodzice zginęli przed gwałtem, czyli przed zrobieniem Veronice blizny. Prawdziwi rodzice "nie powinni" więc o niej wiedzieć. Oczywiście, przy założeniu, że udałoby im się zmartwychwstać.

- NO JUŻ, GNOJE BO WAS PRZEROBIĘ NA KARMĘ DLA SĘPÓW!

Przestraszeni zaczęli krzyczeć z przerażenia, wiercić się i zaprzeczać naszym uprzedzeniom.

- Macie trzy sekundy na odpowiedź... Raz...

- LEWA RĘKA! NA PEWNO LEWA RĘKA! - krzyczeli.

- Dwa...

- PRAWA! PRAWA RĘKA! ALBO LEWA NOGA! NA PEWNO! VERONICA, PRZECIEŻ WIESZ, ŻE TO WIEMY!

- Trzy... Wiecie co? Prawdziwi rodzice nie wiedzieliby gdzie mam bliznę. Przed wypalaniem dawno nie żyli... - Veronica przytknęła nóż do gardła kobiety. - KTO WAS PRZYSŁAŁ, GNOJE!

- NIGDY CI NIE POWIEMY, SZMATO! - krzyczał facet.

Veronica wbiła końcówkę noża w kolano kobiety.

- A to szkoda... Sądziłam, że mi powiecie po dobroci... Jack, na podłodze leży szmatka, którą ocierałam ci ranę. Zaknebluj tą panią.

- Robi się, mała. - Jack zawiązał ust kobiecie.

Veronica zrobiła kółko nożem, przez co ostrze wbiło się kilka minimetrów głębiej w jej kolano. Zza szmatki próbował wydostać się pisk.

- Nadal sądzicie, że nic mi nie powiecie?

Mężczyzna zbladł.

- NIGDY!

- Czyżby?

- Veronica zatapiała ostrze coraz głębiej.
Kobieta dławiła się szmatką i własnymi łzami, trzęsła się z bólu. Po jej nodze spływał pokaźny strumień szkarłatnej krwi.
Veronica na chwilę oswobodziła usta kobiety.

- Chciałabyś coś dodać?

- CHARLIE! NIE MÓW TEJ SU... - zanim skończyła, Veronica zatkała z powrotem jej otwór gębowy.

- Ach, więc jednak jest coś do ukrycia...

Najpierw Veronica zagłębiła nóż do momentu, gdy przebił na wylot kolano, potem wyciągnęła ostrze.
Odcięła mężczyźnie trzy palce prawej ręki.

- Jesteście pewni, że nie wiecie kto was przysłał? - Veronica zostawiła nożem krwawy ślad na ramieniu mężczyzny. - Radziłabym wam się dobrze zastanowić i wszystko sobie przypomnieć...

- JOSH!!! JOSH!!! - krzyknął facet.

Przez bardzo długą sekundę trwaliśmy sparaliżowani.

- Jaki Josh? Skąd go znacie?

- NIE WIEM! PRZEDSTAWIŁ SIĘ JAKO JOSH SPEARSE! ZAPŁACIŁ NAM ŻEBYŚMY TU PRZYSZLI, PRZEDSTAWILI SIĘ JAKO RODZICE VERONICI I WAS ZABILI! ROZMAWIAŁ Z NAMI PRZEZ TELEFON! ZOSTAWCIE NAS JUŻ!

Czym u diabła jest telefon?
Veronica odetchnęła.

- Teraz już nic od was nie chcę... - ponownie ogłuszyła ich lampką. - Patrick, Jack, w śmietniku widziałam stare dywany. Zawińcie ich i wrzućcie do pierwszej otwartej ciężarówki...

- Veronica..? - powiedział Jack.

- Tak?

- Naprawdę masz gdzieś bliznę? - w jego niebieskich oczach widziałam błysk ciekawości.
- Aż byś się zdziwił... - odpowiedziała mu równie rozgwieżdżonym spojrzeniem.

Veronica podwinęła czarną bluzkę i przełożyła na jedną stronę swoje czarne włosy z karmelowymi końcówkami. Miała na sobie tylko czarny stanik. Całe jej plecy zajmowała wypalona litera "V".

- Mamy ze sobą wiele wspólnego, Jackie.

- Wygląda na to, że dużo, mała.

1 komentarz:

  1. Rozdział trochę gorę...torturowanie ,odcinanie palców....Ale jednocześnie Słodko-dramatyczny. Końcówka soł kjut! No i J ma imię! Wooooo! Trololololololololo!

    OdpowiedzUsuń