5/23/2015

Wpis N°13 - Fabryka broni cz.1

Słyszałam ciche szepty.

- Na pewno są tu, w tym pokoju, J? - rozpoznałam głos Allie.

- Tak, widziałem, jak idą spać. I ja już nie jestem J. Jestem Jack...

Było jeszcze ciemno, słońce nawet nie wschodziło. Minusem sytuacji było to, że nie rozumiałam czego chcą Allie, Annie i Jack, i która jest godzina. Plusem było to, że mogłam ruszać każdą kończyną (marzenie każdego Uchodźca) i wiedziałam gdzie jestem (w pokoju Patricka, a jakże. Lubię spać w jego pokoju, nad nim. Czuję się... inaczej).
Poraziło mnie światło wlewające się zza uchylonych drzwi, z korytarza. Po chwili światło zapalone w pokoju Patricka przez jakąś biedną, widocznie znudzoną życiem istotkę odebrało mi na kilka sekund panowanie nad zmysłem wzroku. Szkoda, że nie wzięłam pistoletu.

Jack podparł się jedną nogą o dolne łóżko (na którym spał Patrick) tak, aby zobaczyć dobrze moją osobę. Główka Jacka wystawała nad moim tapczanem.

- Wstawajcie, szybko! Mamy niewiele czasu! - budził nas Jack.

- Pali się, czy odkryto lekarstwo na bycie zombie? - zapytał Patrick ocierając oczy.

- Nie... - odpowiedziała genialna, brązowowłosa i brązowooka Annie. - Ale emocje będą większe... Wstawać ptaszki, robota czeka!

- Jaka znowu robota... Jaśniej proszę, jest przed wschodem. - powiedziałam wstając z łóżka.

- Misja. To dzisiaj. Właśnie w tym momencie. - odpowiedziała Annie.

- Właściwie, za około dwadzieścia minut. - sprostowała Allie, dziewczyna władająca kuszą, umiejętnością wybitnego wdrapywania się w niedostępne miejsca nosząca srebrny pierścionek na palcu. - Ale musimy jeszcze wydostać się przez mur, przekonać strażnika do moich, Annie i Jacka lewych dowodów, przyprowadzić was i nasze ciała i świadomości na miejsce. Więc w sumie... LUDZIE, SPRĘŻAJCIE SIĘ! JUŻ GRUBO PO PIĄTEJ!

Odmaszerowałam do mojego pokoju.
Ubrałam się w moje ulubione jeansowe rurki i luźną, ciemno zieloną koszulę. Spojrzałam w lustro doczepione do drzwi szafy. Zobaczyłam niezbyt wysoką dziewczynę, prawie siedemnastolatkę, badającą otoczenie brązowymi oczami w pięknej, naturalnie ciemnej oprawie. Nie myła od wczoraj głowy, więc jej mahoniowe włosy, które sama zakręciła w burzę loków lekko się rozprostowały, dzięki czemu z jej głowy wyrastały dziś puszyste fale. Miała ładną twarz - nie za duże kości policzkowe, czyste czoło, różane, kształtne usta, ciemne, pełne, dzikie brwi. I biała blizna po zaszytej ranie na lewym policzku.

Więc to byłam ja. Dziewczyna, którą widzą wszyscy. Ci, którzy mnie nie znają i ci, którzy spędzili ze mną całe życie. Podobam się sobie, akceptowałam wszystko, nie prosiłam o więcej.
Za chwilę mam przyczynić się do zmiany niesprawiedliwego prawa Atlanty. Przynajmniej trochę. Tak coś zmienię. Prawda?
Co jeśli ktoś naprawdę będzie strzelać? Nie ważne czy Buntownik czy Atlantczyk. Strzelanie równa się zabijanie.

Nałożyłam pasek z doczepionymi dwoma skórzanymi "kieszeniami" na dwa pistolety. To moja ulubiona broń. Wolę strzelać z dwóch. Do mojej koszuli doczepiłam biały kapsel, który dostałam od Buntowników.
Swoją drogą, Buntownicy mają kapitana. Ja i Patrick go poznaliśmy. W takim razie są też oficerowie, dowódcy... a kapitan nie jest chyba najwyższym stopniem. Może... jest ktoś wyżej? Buntownicy mogą więc działać na wielką skalę, skoro potrzebują kapitanów.

Wyszłam do przedpokoju. Allie z kuszą, Jack z nożem i genialna Annie z siekierą i nawet mała Zoey razem z jej czarnym kotkiem Knifem już na nas czekali. Patrick, wysoki, jasno-zielonooki siedemnastolatek z potarganymi brązowymi włosami przypinał biały kapsel do ciemnej, zielonkawej bluzki. Widocznie tak jak ja chciał się delikatnie wtopić w las. Przez ramię miał przewieszone dwa krzyżujące się na jego piersi skórzane paski od dość ciekawego pokrowca na jego siekierę, który zwisał mu na plecach. Dzięki temu ustawieniu siekierę mógł chować i wyjmować w każdym momencie bitwy. Dobrze. Musi mieć jakiś plan B.
Czy ja się martwię o Patricka? Tak, martwiłaś się o niego, Maya Rope. Przyznaj to.
To... nowe uczucie. Tak, martwiłam się już wcześniej o Verę i Angelicę. Ale one są jak moja rodzina. To przyjaźń (prawie miłość) bezwarunkowa. Ale Patrick jest... kimś innym. To... ktoś jak przyjaciel. Ale tak chyba nie czyje się w towarzystwie przyjaciele. Moje uczucia są inne. Gdy po raz pierwszy rozmawiałam z nim sam na sam, jeszcze przed wyjazdem do Atlanty, byłam pewna, że mogę mu powierzyć wszystkie moje tajemnice, opowiedzieć o sobie wszystko.

Ze swoich pokoi wyszły zielonooka siedemnastolatka z długimi, falowanymi blond włosami - Angelica Anastasia Silverfly i "niezdecydowana" w doborze koloru oczu (prawe brązowe, lewe niebieskie) i włosów (od cebulek, przez grzywkę zaczesaną na jedną stronę czarne, końcówki karmelowe) - Veronica Annie Raven. Obie w piżamach - Angela w bardzo dużej koszulce, Veronica w krótkich, luźnych spodenkach i czarnym podkoszulku.

- Maya i Patrick wpuszczają do domu nieznane osoby. Wniosek - kompletne obłąkanie. - podsumowała Angelica. - Czy może mi ktoś łaskawie wyjaśnić jaki manewr właśnie przeprowadzacie?!

- I CZEGO PRZED ŚWITEM?! - Veronica nie była zagorzałą fanką wczesnego wstawania.

- I czemu tak głośno?! - zapytała Angela.

- Eh... wydało się... - Annie westchnęła i z zamkniętymi oczami strzepnęła brązowe włosy z czoła. Wyglądała na kogoś, kto potrafi obsłużyć nie jeden sprzęt. Na kogoś kurewsko mądrego. - To te przyjaciółki, o których wspominaliście? Wiedzą cokolwiek?

- Nie. Lepiej trzymajcie się ścian. - Patrick zwrócił się do nowo przybyłych.

- Wiecie kto to Buntownicy? - zaczęła Allie.

Dziewczyny pokiwały głowami.

- Ja, Allie Rosewood, Jack i moja przyjaciółka - Annie Flamebolt jesteśmy Buntowniczkami. Ale nie chcemy zabijać wszystkich jak popadnie w Atlancie. Wyróżniamy Buntowników, którzy chcą w jakikolwiek sposób zmienić Atlantę i Egoistów, którzy, jak można się domyślić, mają wszytko gdzieś. Kumacie?

- Na razie wszystko nowe, dziwne i na odwrót. Znaczy w normie. - powiedziała Angelica.

- Idziemy teraz na jedną z naszych, Buntownickich misji, do lasu. - powiedziała Annie. - Chcemy strzelać na sucho w stronę ludzi pracujących w, jak podejrzewamy, nielegalnej fabryce Atlanty. Nieoznaczonej na żadnych mapach, nikt z rządzących nie wspomina o niej Atlantyczykom. Naszym celem jest zdobycie broni i poznanie planów rządzących fabryką. Nie będziemy zabijać. Maya i Patrick zostali wtajemniczeni, mogą iść. Co z wami?

- Jak to co... - powiedziała Angelica. - Nie puścimy Mai i Patricka na jakąś strzelaninę.

- Idziemy z wami. - zawyrokowała Veronica. - Kropka.

- Jesteście niewtajemniczeni i nie macie pozwolenia generała. Choć... was cicho przemycić a potem przedstawić Logginsowi... - myślała Annie.

- Ustalone. Idziemy. Nie możemy puścić naszych przyjaciół. Poza tym, w armii nigdy nie za dużo żołnierzy. - powiedziała Angie. - Prawda?

- Masz rację... - powiedziała Annie, najwyraźniej mózg operacji. - W takim razie ubierzcie się szybko... Jak się nazywacie?

- Angelica...

- ...I Veronica.

Annie i Allie odpowiedziały im uśmiechami.

°•○●○•°

Teraz wschodzące słońce oświetlało nam drogę. Powoli zaczęło mi brakować tchu. Rosa osadzona na ściółce leśnej przesiąkła przez końcówki jeansów i zamoczyła buty. Nasza czwórka wypadała słabo przy Annie i Allie. Genialna osiemnastolatka z siekierą bardzo sprawnie poruszała się w koronach drzew, jednak nie dorównywała dziewczynie z kataną, bardzo długimi brązowymi włosami i pierścionkiem.

Więc... to właśnie tak wygląda dzień Buntownika. Bieganie po lesie przed wschodem w całkowitej ciszy, w obawie przed złapaniem przez Atlantczyków, ukrywanie się w tajnych bazach, ostrzeliwanie nielegalnych fabryk... 
Właśnie...

- Czy Atlantczycy nie będą strzelać w nas? W końcu są w fabryce broni. - zapytałam cicho Annie, gdy zaskoczyła razem z Allie z drzewa.

- Spokojnie. Jakiś miesiąc temu, gdy fabryka startowała kilka naszych Buntowników zatrudniło się tam, aby dzisiaj zamknąć wszystkie magazyny z bronią i otworzyć je po ostrzale, gdy Atlantczycy uciekną. Jesteśmy przygotowani.

- Czy mogę nie strzelać... prawdziwymi pociskami? - spytała cicho Angelica.

 - Dlaczego? - zapytała Allie.

- Cóż... Nie miałam ciekawego życia. Po prostu nie chcę strzelać...

- Jeśli to dla ciebie kłopot, strzelaj na sucho. - odpowiedziała Annie.

Minęliśmy ruiny, w których Jack przetrzymywał Veronicę i ukryte wejście do Bazy Buntowników, byliśmy niedaleko fabryki. Zobaczyliśmy Buntowników czekających na sygnał do rozpoczęcia akcji. Ogromny tłum leżących lub kucających ludzi był rozsypany po całej polanie, za pagórkiem dzielącym naszą kryjówkę i fabrykę.

- Witamy na Erie Road. Kucnijcie, szybko... - powiedziała Allie. - Nie mogą nas zobaczyć. A jesteśmy blisko.

- Co z zombie? - zapytała Angelica.

- Wysłano kilka osób w las. Nam nic się nie stanie. - odpowiedziała Annie. Wystarczy, że będziecie naciskać spust i celować w ludzi, będziemy w tylnym rzędzie. Ale nie bójcie się strzelać. - wysypała na rękę każdego z nas około 20 podłużnych naboi.

Strzelać... w ludzi?
 Dzięki niskiej temperaturze i porannemu słońcu mogłam zobaczyć mój drżący oddech w postaci mlecznej pary wodnej. Była już połowa listopada. Ciekawy, ale jednak zimny, smutny okres. Po jesieni zawsze następuje zima. Czyli więcej zimna. Głód. Rozdrażnione zombie. I śmierć.
A teraz jeszcze strzelanina.  

Czarnoskóry mężczyzna wstał z tłumu. To był kapitan Loggins. Ciche szmery zanikły. Wszyscy wpatrywali się w swojego dowódce. Kapitan skierował pistolet w korony drzew. Głuchy strzał miał dać znak do ataku.

Wystrzelił.

Buntownicy poderwali się i zaczęli biec. Razem z nimi nasza piątka, otoczoną innymi.

Każdy wiedział czego chce. Wiedzieli po co biegną - aby zmienić Atlantę. Znaleźć plany Atlantczyków, zebrać broń, pokazać władzy, na co ich stać.
A czy my po to biegliśmy?

Fabryka, ukryty pośród mchu i rozkładu prostokątny budynek, otoczony małymi, kwadratowymi bunkrami, jeszcze sprzed apokalipsy, zbliżał się do nas. A razem z fabryką przymus strzelania.
Wyjęłam moje dwa pistolety, nabiłam po trzy pociski i wystrzeliłam w małe okno bez szyby. Później celowałam pod stopy uciekających, tak, jak starsi i bardziej doświadczeni Buntownicy. Od takich ludzi mogłam się sporo nauczyć. Atlantczycy uciekali w stronę Atlanty, według planu. Kapitan Loggins bez strachu prowadził małą armię.
Ale Atlanta przewidziała atak.

Ktoś z uciekających zaczął otwierać stare bunkry. Z pomieszczeń wysypywały się zombie. Najpierw zimni ludzie, o powolnych ruchach. Potem inne.
Szybkie. Prawie tak zwinne, jak niektórzy Zbieracze.

Przez chwilę nasza piątka zamarła, porozrzucana po polu bitwy. Ale nikt nie został długo bez głowy - Allie i Annie strzelały z gałęzi drzew, Veronica strzelała z łuku, Angelica pomagała jej w zbieraniu strzał. Patrick używał swojej widocznie lekkiej siekiery w bardzo spektakularny sposób - rzucał narzędziem w zombie jak bumerangiem, podbiegał do upadłych, odbierał swoją broń, zabijał dalej. Był niezły. Kiedyś źle go oceniłam. Myślałam, że będzie naszym chodzącym podręcznikiem do survivalu na łonie natury. A z niego zaczął się robić żołnierz.
Nasza walka z trupami nie wystarczała. Patrick podbiegł do mnie i oparł się o mnie plecami, aby nie stracić uwagi w trakcie bitwy. 

- Nie damy rady. Za dużo zombie... - powiedział do mnie Patrick, wykonując kolejny celny zamach siekierą. 

- Potrzebujemy planu... albo zaraz zginiemy. Musimy strzelać w trupy, gdy są jeszcze w bunkrach. Najlepiej nie dopuścić do ich wyjścia. Są zbyt szybkie na strzelanie...

Plan... Potrzebowaliśmy planu i broni, która szybko zabije z tuzin zombie.
Strzelając z dwóch pistoletów do trupów zbliżających się do Logginsa poczułam pierwsze krople deszczu. Tak. Tylko tego tu brakowało. Kompletny burdel i deszcz. Jak eksplozja pecha.

Eksplozja...

- Patrick... Mam plan... Ale będziesz musiał mi zaufać. Nie wytłumaczę ci wszystkiego w tej chwili.

- Mów... Możemy nie przeżyć...

- Na "trzy" zaczniemy razem biec w stronę pagórka, za którym się chowaliśmy. Pamiętasz?

- Tak...

Obejrzałam się dookoła. Zombie było coraz mniej.

- Gdy będziemy biec, zwrócimy uwagę trupów. - powiedział. - Pomożemy Buntownikom, ściągając trochę zombie na siebie. Zaraz ściągnie tu następna fala...

- Raz... - powiedziałam.

Patrick schował siekierę i wydobył pistolet. Załadowałam oba pistolety.

- Dwa...

Zombie wychodziły z bunkrów. Nasi słabli. Teraz albo nigdy.

- TRZY!

Mgnęliśmy przed siebie starając się nie zwracać uwagi na deszcz i goniącą nas śmierć. Strzelaliśmy w hordy zombie. Buntownicy strzelali w nas myśląc, że jesteśmy z Atlanty, zombie goniły nas myśląc, że jesteśmy dobrym obiadem. Obie grupy społeczne bardzo się myliły.

- Jaki mamy plan? - zapytał Patrick.

- Po pierwsze uciekać i strzelać...

- Po drugie?

- Eksplozja.

2 komentarze: