8/16/2015

Wpis N°17 - Dom na Logis Street


Obudziłam się. Głowa mi pękała, wszystkie kończyny zrobione z waty. Coś chyba wbijało mi się w okolice podbrzusza. Taśma klejąca? A jakże. Jak widać, pamięć mi wracała. Uderzyła we mnie wielka chęć zalania mordy wodą. Witaj, o słodki kacu! Leżałam na czymś miękkim. Poduszki. Łóżko. Chyba piętrowe, nade mną znajdował się dół materaca i deski. Znajomy zapach. Kojący. Lekko podniecający. Jakby to łóżko było przesiąknięte moim ulubionym zapachem...
To ja mam jakiś ulubiony zapach? Czy kiedykolwiek zastanawiałam się nad zapachem w kategorii lubienia czegoś?
Czy ja kiedykolwiek się tak nad czymś zastanawiałam?

- Można wiedzieć, gdzie jestem, czy jest to dla mnie wiedza zakazana..? - rzuciłam, nawet nie wiem do kogo.

- W moim pokoju.

- Z kim mam nieprzyjemność..?

- Patrick Lakers.

Rozumiem. Więc byłam w pokoju Lakersa, na jego łożku, dlatego czułam zapach Patricka.
To ja lubię zapach Patricka?

Leżałam rozwalona, na brzuchu. Resztkami sił usiadłam w rozkroku na brzegu łóżka. Prawą ręką rozmasowałam szyję. Patrick siedział oparty o ścianę na podłodze przed łóżkiem.

- Mówiłem ci, że będę cię męczyć słowem, pamiętasz?

- Obiło mi się... - powiedziałam sennie.

- Chętnie bym ci teraz zadał poetycki policzek, ale widząc ciebie bardziej chce mi się ciebie przytulić, umyć, nakarmić. - po jego tonie mogłam wywnioskować, że rownież ma kaca. - Ale wiesz co? Nawet ładnie wyglądasz z takimi potarganymi włosami. I do tego masz taką oprawę tych brązowych ślipek, że makijaż po tamtej imprezie by ci się nie rozmazał... Bo byś go nie miała... Bo nie musisz go mieć...

Uśmiechnęłam się milusińsko.

- Co to makijaż?

Machnął ręka, aczkolwiek również się uśmiechnął.

- Nie ważne...

Przetarłam twarz, odeszłam szybko w poszukiwaniu toalety. To znaczy wody, aby ugasić ten ogień, który wypalał moje organy.

Taśma na szczęście znajdowała się w nieruszonym stanie sprzed imprezy. Zaspokojona wodą z kranu spojrzałam w lustro nad umywalką. Teraz moje miękkie włosy rozprostowały się, sięgały za ramiona. Nie były już takie krótkie, jak wtedy, gdy poznałam Patricka. Przeczesał strąki palcami do tylu, po prawej stronie uwydatniłam przedziałek. Chyba rzeczywiście potargane włosy do mnie pasowały. Wytarłam ciemne, naturalnie wyprofilowane brwi i długie, czarne rzęsy, które stanowiły idealną oprawę dla brązowych oczu. Podobno były takie same, jak oczy ojca - ktoś dokładny zauważy lekko-zielonkawe miejsca. Kiedyś chyba żartowaliśmy, że to Smocze Oczy. Czym kolwiek był smok...

Jack, nadal bez bluzki, dopiero obudził się na podłodze w korytarzu. Angelica wyszła ze swojego pokoju zaskakująco... żyjąca. Okulary Very, które spoczywały na jej nosie, wyglądały na lekko stłuczone. Jak rownież Veronica, do której przedmiot należał, wygladała na lekko potłuczoną. Allie i Annie, nadal bez bluzek rzuciły się, aby otworzyć drzwi. Na spotkanie ich piersi do domu weszła Zoey.

- Ale wy wiecie, że jesteście w samych stanikach, tak? - zapytała rozbawiona Skrytobójczyni.

Annie i Allie szybko dostały się do salonu i założyły bluze na staniki.

- Kiedy wyszłaś z domu, Z? Gdzie poszłaś? - zapytała zaniepokojona Allie.

- Poczułam, że czas się zmyć, kiedy zaczęliście grać w butelkę. Czekałam na zmianę strażników, przeszłam niezauważona przez mur i poszłam do Bazy.

Zatroskana Annie potarła skroń.

- Zoey Rewolf, WYCHODZENIE PO ZMROKU BEZ NAS JEST NIEBEZPIECZNE. - powiedziała Annie. - Jesteś pewna, że nikt cię nie widział?

- Nikt a nikt. - powiedziała. Więc Annie i Allie były jak jej rodzice... - Loggins wysłał nas do strefy czwórek, żebyśmy pomogli. I powiedział, żebyście wy też poszli. - zwróciła się do naszej wesołej bandy trójek.

- Wiecie... Miejsca, gdzie koczują czwórki, albo nawet ukrywają się piątki, nie są zbyt piękne - powiedziała Allie. - A my będziemy tam odganiać policję, pomagać niektórym bezdomnym dostać się do pustych domów na Dzień Krwi, albo nawet strzelać do zaskarżonych i chorych. I do tego na naszym kacu. Dacie radę?

Nie potrzebowały naszej odpowiedzi. Rozbiegliśmy się do pokoi, aby się przebrać.
Zdjęłam domowy T-shirt, przed lustrem widziałam dokładnie mięśnie mojego płaskiego brzucha. Właściwie chudego. Lekko zagłodzonego. Zagłodzonego na dzisiejsze czasy. Ciekawie wyglądały moje, właściwie duże piersi, wypełnione biodra i ten brzuch. To było ciało żołnierza. Josh często dawał mi kary w postaci morderczego biegu przełajowego, bezsensownego i bezowocnego ciągnięcia przyczep, albo podniesienia ciężarów. Wszystko po to, aby wywołać ból, przełamać mnie i zmusić do przyznania racji temu kutasowi. Ale się nie dałam. Dlatego tak wyglądam, w przeciwieństwie do dziewczyń. Przyjmowało się ich kary, teraz się ma. Jestem jak żołnierz...

Nałożyłam na siebie szybko czarny podkoszulek i rozpięta koszulę w czerwoną kratę. Nałożyłam na uda pokrowce na dwa pistolety, wpakowałam do przerabianych przeze mnie kieszeni jeansów naboje. Cały ekwipunek.

°•○●○•°

Te miejsca nie powinny być nazywane ulicami. Bardziej śmietniska z trupami, pół żywymi ludźmi i trupami, wszystkimi wydzielinami które może wydać organizm ludzki i upiornie zniszczonymi kamienicami. I to wszystko w ścisłej kwarantannie.

W dniu, gdy przybyliśmy do Atlanty, Silvermoon powiedziała nam, że czwórki to... "głównie pracownicy fizyczni". Chyba nie tak powienien wyglądać pracownik fizyczny. Nie powinien leżeć na zarzynanej ulicy, konający i żebrający. Ze zdeformowanymi kończynami, owinięty bandażami. A takich ludzi było tam mnóstwo, na ulicach były całe rodziny.
Czy taki człowiek może pracować fizycznie? Czy tacy ludzie się tu rodzą? Czy to praca ich tak zmieniła? Jak ciężka musi to być praca? Jak bardzo Atlanta wyrzywa się na czwórkach?

- Annie, dlaczego czwórki... mieszkają na ulicy, a te budynki są zabite deskami? - zapytałam cicho.

- W większości tych domów mieszkają czwórki. Ale zabijają okna i drzwi, przed policją i złodziejami. W niektórych nikogo nie ma. Albo są zombie. Te czwórki boją się sprawdzać i wchodzić do środka bez broni, o którą tu trudno. Żyją na ulicy. I tutaj wchodzą Buntownicy - głównie sprawdzamy domy. Ponieważ... - zamilkła.

- Ponieważ co?

Nachyliła się do nas bliżej, abyśmy mogli usłyszeć szept.

- ... Ponieważ nadchodzi Dzień Krwi. Nie możemy o tym głośno mowić. Za to karzą. A tu jest policja. Nie mówcie...

- Zróbmy coś lepiej, a nie stoimy jak zimne ciała... - przerwała ciszę Allie. - Dwie grupy: ja, Veronica, Jack i Angie pójdziemy oczyścić cześć kanałów, których nie sprawdzaliśmy ostatnio, a Annie, Maya, Patrick i Zoey zobaczą budynki.

- Jestem pacyfistką - powiedziała Angie. - Mowię od razu.

- Kanały są trudne... Ale potrzebujemy map. Masz trochę wyobraźni przestrzennej? - Allie wyciągnęła z kieszeni świstek poturbowanego papieru i krótki ołówek zatemperowany nożem.

- Zobaczymy - Angie uśmiechnęła się wyzywająco.

- Więc chodźcie za mną. - powiedziała Allie do swojej grupy, która zaczęła się oddalać z osiemnastolatką na czele. - Studzienka będzie za tym domem...

Annie wyjęła zza uchwytu na plecach siekierę i uderzyła nią w asfalt ulicy. Wiele, choć nie wszystkie osoby zwróciły na nią uwagę.

- Który dom mamy sprawdzić? - powiedziała tak głośno, aby usłyszała ją cała ulica.

Chyba każdy siedzący na chodniku, wychodzący z prowizorycznego namiotu ulicznik wskazał inny kierunek.
Annie wskazała do nas w stronę jednego z bloków.

- Idziemy tam... - powiedziała. - Logis Street 14.

- Skąd wiesz, który dom masz wybrać? - zapytał Patrick, próbujący iść w szybkim tempie narzuconym przez Annie.

- Patrzę na wielkość domów, który jest najbardziej korzystny do zajęcia, i na palce czwórek. Właściwie, pytam się tylko, aby wiedzieć który blok jest nie zajęty, nie ciekawi mnie liczba ich głosów. To nie demokracja. To trochę brutalny wybór, jakby się nad tym zastanowić...

Przed zaryglowanymi przez deski drzwiami Annie i Patrick dobyli swoich siekier - klasycznej, należącej do zbieraczki i ciekawie zmodyfikowanej Patricka. Ja, Angie i Zoey tylko stanęłyśmy dalej, żeby kawałki desek przypadkiem się na nas nie nadziały.

Przez zabite okna w pomieszczeniu było jeszcze chłodniej, niż w normalny, jesienny dzień. Przez to czułam większy niepokój, niż przypuszczałam, zimno przypomina o zbliżającej się zimie - białej sukinkotce z przyjaciółką Śmiercią. Źrenice natychmiastowo mi się powiększyły od ciemności - jedynym źródłem światła były małe szparki pomiędzy deskami.

- Mam tylko jedną latarkę, a zgaduję, że wy nie wzieliście. - Annie miała rację. - Nie będę włączać mojej. Oczy szybciej przyzwyczają się do ciemności. - Zbieraczka-Buntowniczka zamknęła drzwi, teraz pozbawione prowizorycznego zabezpieczenia z desek.

Zamrugałam kilka razy. I moje ślepia rzeczywiście zaczęły widzieć w ciemnościach.
To piętro wyglądało jak salon rodzinny po przejściu huraganu - przewrócone regały ustawione w stronę drzwi jak barykady, powyrywane strony i same okładki książek robiły za podłogę. Zauważyłam w kącie pustą ramę obrazu i kilka potłuczonych wazonów.

- Zoey, zostań przy tych schodach, my sprawdzimy, czy jest tu piwnica. Dobrze? - zapytała Annie.

- Aj-aj, kapitanie! - odpowiedziała żartobliwie Zoey.

Widać, że Annie zna się na budowie budynków z tej okolicy. Od razu znalazła wejście do piwnicy - ukryte w małym korytarzu przejście z wyłamanymi z zawiasów drzwiami.
Po nogach i kręgosłupie przeszły mi ciarki. Jednak zawsze w takich miejscach nachodzi strach przed utratą życia. To takie typowe. Wszystkie zmysły jeszcze bardziej wyczulają się w trakcie apokalipsy na smierć. Każdy zmysł wydaje do mojego mózgu komendę: "Śmierć dobiera się do twojego wychudzonego tyłka, złotko". Jest ciemność. Zapach zgnilizny. Dźwięk powolnego przesuwania stóp po podłożu. Gorzki, lub zgniły smak. I zimno. Akurat to lubię. Jestem przyzwyczajona do zimna, lubię je. Mimo, że to śmierć w najpotężniejszej i najbezwzględniejszej formie.

Warga mi drgała. I chyba miałam gargantuiczne rumieńce na twarzy. Patrickowi drgała siekiera, trzymana przez niego w gotowości, zresztą podobnie jak moje pistolety. Oddechy przyspieszyły, rozszerzaliśmy rytmicznie nozdrza. Mój kompan spoglądał nerwowo to na Annie, badającą nogą nieznany teren za framugą, to na mnie, celującą w ciemność piwnicy.

Annie wykonała pierwszy krok na schodkach. Później drugi. Trzeci. Podniosła siekierę wyżej. Z nadejściem czwartego schodka Annie Flamebolt pochłonął mrok. Wstrzymaliśmy oddechy i oczekiwaliśmy na wyłonienie się z ciszy jakichkolwiek odgłosów. Zastanawiałam się, czy w tych egipskich ciemnościach Annie unieszkodliwi szwędacza, gdy usłyszy jego ryk. Albo czy raczej szwędacz nie unieszkodliwi Annie. W głowie samo rodzi się więc pytanie, "Kiedy atakować?", i, co ważniejsze, "W co atakować?".

- Zamurowane - powiedziała z oddali.

- Jak to "zamurowane"? - zapytał lekko wkurzony Patrick.

- No normalnie - powiedziała wyłaniająca się z mroku kobieca postać. - Zanurowali, bo pewnie ktoś z zewnątrz robił sobie tu podkop.

Uśmiechnęłam się po mojemu do Patricka.

- Liczyłeś na fajerwerki, krew i gwałt? - zapytałam odwracając się i podążając za Annie.

- Szczerze? Przynajmniej jedno ciało do zestrzelenia. Jedno. Rządam za dużo?

- Cóż. Gdyby w każdym ciemnym miejscu czekał szwędacz, moje życie było by proste i przyjemne. A czasem czuję, że serce pęka mi z nadmiaru adrenaliny. Muszę ci przyznać, że perfekcyjnie ukrywasz strach.

Stanął jak wryty na środku pokoju.

- Skąd wiesz, że się boję?

- Po pierwsze, to normalne u nowych z niezraszoną krwią bronią. Po drugie, masz bardzo dobrze widoczne żyły na nadgarstkach. Widać przyspieszający puls.

Nie brnął dalej w temat.

Za to przy schodach leżały trzy unieszkodliwione przez Zoey zombie.

- Są tylko na górze. Schodziły ze schodów - powiedziała potulnie Z.

- ...Więc zrobiłaś rundkę po parterze, tak? - powiedziała karcącym tonem Annie. Jednak przechodząc obok niej po schodach, zanurzyła palce w czarno-brązowych włosach Zoey i potargała ją pieszczotliwie.

- Najpierw ja, bo mniej-więcej znam te budynki, ze mną Maya, bo ma broń palną sztuk dwie, Patrick, bo silny, kończy Zoey.

- Więc jednak mi ufasz? - powiedziała radośnie, z triumfem i nadzieją w głosie Zoey.

Czułam, jak Annie przewraca oczami, ale uśmiecha się.

- Tak, jednak ci ufam. I twoim umiejętnościom. - Flamebolt nachyliła się do mnie. - przed schodami będzie okno, z prawej korytarz za węgłem, z lewej pokój i kilka drzwi.

Wchodziłam w wielkim skupieniu, prowadząc grupę. W połowie schodów zorientowałam się, że mam kontakt wzrokowy z parą przeszklonych gałek ocznych. Zombie leżący na górze schodów zawył złowieszczo, próbował się rękami odepchnąć i zbliżyć do naszych nóg. Wpakowałam trzy pociski w łeb szwędacza. Unieszkodliwione ciało dotarło do moich nóg, ale tylko dzięki sile grawitacji. Człowiek, który został tym zombie był inwalidą. Miał kikuty zamiast nóg.

- Zombie-inwalida - powiedziałam, po wcześniejszym sprawdzeniu bezpieczeństwa piętra. - I do tego w domu ze schodami. Biedactwo. Jak to jest, że w mieszkaniach w Atlancie są zombie?

- Niektóre czwórki wychodzą nielegalnie kanałami za miasto, żeby szukać jedzenia, za które nie zapłacą. Jak już mówiłam, czwórki rzadko mają broń. Więc zabierają zwierzęta ranne, do których prawdopodobnie dobierały się zombie. Jedzą, zarazki się rozwijają, a ludzie przenoszą. A pózniej zdychają w domach, koniec pieśni. - wyjaśniła Annie.

- Albo, cześciej, gniją na ulicy. - dopowiedziała Zoey.

Przeszliśmy obojętnie obok zombie, Annie i Zoey skierowały się do korytarza po prawej stronie, ja i Patrick do pokoi po lewej.

Ból.
Okropny ból. Moje plecy.
I wspomnienia. Wszystko wróciło. Tak nagle. Wróciło. Nie chcę tego. Sprzedałabym cały zapas wody Atlanty, nasz nowy dom, cokolwiek, byle ZAPOMNIEĆ. NIE CHCĘ ODCZUWAĆ TAM BÓLU!
Gwałt. Plecy mi krwawiły. Tak bardzo krwawiły od uderzeń. A mam wrażliwe plecy. Wspomnienia. Wszystko się miesza.
Gdzie ja jestem...
Byle dalej od tych cholernych ludzi. Od wszystkich. OD WSZYSTKICH.
Plecy. Ból. Tam. Nie chcę. Zabijcie mnie lepiej.

Szybki powrót do brutalnej rzeczywistości. Jakieś deski przy wejściu do pokoju mnie zadrapały. Zadrapały mi plecy. Chyba czułam krew.

- Maya? - zapytał Patrick.

- C-co...?

- Dobrze się czujesz?

- A po co ci taka wiedza? Dobrze... Po prostu... Kac. Idź dalej, nie możemy tu stać jak dziwki przy lesie cały dzień.

Jestem... dość odpychająca gdy jestem wkurzona. Albo poirytowana. Albo przestraszona.

°•○●○•°

Obok wyjścia czekali na nas Vera, Allie, Jack i Angie. Chyba widziałam jakieś osoby wchodzące za nami do kamienicy. Nowi lokatorzy.

- Widzę, ze nikt nie zginął. - powiedziała żartobliwie Allie.

- A i wam gratulować należy - dopowiedziała Annie. - Teraz ta najgorsza cześć... - ściszyła głos. Wiec teraz czas na... strzelanie do ludzi? - Gdzie najpie...?

- HEJ! Ty, Zbieraczko z pierścionkiem! - Annie przerwał jeden z uliczników. Brudny mężczyzna. - Tak, ty! Pamiętam cię! Byłaś tu już! Kojarzę tę twoją historyjkę! Narzeczony, co! - zaśmiał się ochrypłym i pijackim głosem.

Allie, o której była tu mowa, zacisnęła powieki i pieści. Jej pierścionek był teraz bardziej widoczny.

- Wyjechał? A może umarł, co?! - następny ochrypły śmiech.

W powietrzu błysnęło ostrze katany.

- JAK WIDAĆ DZISIAJ SZWĘDACZE BĘDĄ MIAŁY UCZTĘ - Allie biegła z kataną do mężczyzny. - NIE POWIESZ JUŻ ŻADNEGO SŁOWA, SZCZYLU!!!

Annie, Zoey i Jack chwycili Allie ręce, nogi, długie, ciemne włosy, tułów. Za wszystko, co mogli. Allie była w furii. Wściekła. Szaleństwo w oczach.

- BĘDZIESZ MARTWY!!!

- ALLIE, ON NIE JEST TEGO WART! - uspokajała Annie.

- DLA MNIE JEST!!!

- POLICIA! - krzyknął Jack.

Wszyscy zamarli, aby w następnej sekundzie ujrzeć umundurowanych mężczyzn z bronią zmierzających w naszą stronę i rzucić się do biegu.

Biegnę szybko. Potrafię biec. Nauczyłam się być niedościgniętą. Nie czułam nawet palących i wypadających płuc, ani kaca. Czułam te cholerne plecy. Chcę się ich pozbyć. Albo zniknąć, żebym mogła cierpieć sama. Nie lubię cierpieć z kimś.

Zniknęliśmy policji za zakrętem. Dochodziliśmy do siebie. Annie zapewniła nas, że tu nikt umundurowany się nie zapuszcza. Patrick zapytał się jaki numer mają policjanci. Usłyszeliśmy, że trójki.
A ja widziałam małą skuloną dziewczynkę za śmietnikiem. Ciemne włosy, związane w warkocz po jednej stronie główki, ciemne oczy. Była brudna, ale widziałam, że ma ciemną karnację. Latynoska? Około 7 lat.

Kucnęłam obok niej, nie zwracając uwagi na nikogo. Zwalczyłam ból pleców i głowy, zdobyłam się na przyjacielski, w miarę nie pedofilski uśmiech.

- Jak się nazywasz?

- ¿Que? - głos jej się załamywał.

Podziękowałam nieznanej, pierwotnej sile zdarzeń należących do przeszłości, że znam hiszpański.

- No tengas miedo. Hablo español. ¿Cómo te llamas? - Nie bój się. Mowię po hiszpańsku. Jak się nazywasz?

- Cuatro.

Biedne dziecko. Myśli, że jej imię to numer. Długa szpila wbiła mi się w serce.

- No quiero tu numero. Quiero tu nombre.

Spojrzała na mnie swoimi przeszklonymi, czarnymi i dużymi oczami.

- Maya Ramez. 

Uśmiechnęłam się życzliwiej.

- To tak jak ja - kontynuowałam po hiszpańsku. Tym razem to ona lekko się uśmiechnęła. - Gdzie twoi rodzice?

- Chyba na Logis Street. Chyba.

- Dlaczego tu jesteś?

- Bracia mnie nie lubią.

Zamilkłam na chwilę.

- Ja i moi przyjaciele oczyszczyliśmy dzisiaj cały dom na Logis Street - wstałam i podałam jej rękę. - Jeśli się pośpieszymy, może ty i twoja rodzina się jeszcze tam wprowadzicie.

Popatrzyła na mnie ufnie. Podała małą rączkę wstała delikatnie.
Rzuciłam do moich zaskoczonych przyjaciół nieme "zaraz wrócę" i zniknęłam z Mayą za zakrętem.

3 komentarze:

  1. Zajebiste! Chyba mój ulubiony rozdział :3 i ta scena z pijakiem oczerniającym Allie... *.*
    z niecierpliwością czekam na next :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Przez tą końcówkę miałam łzy w oczach....o Jezu...ŚLICZNE^^

    OdpowiedzUsuń
  3. To.... jest... WSPANIAŁE! *.*

    OdpowiedzUsuń